Wszystko ma zawsze jakiś początek. To co robimy rodzi się z potrzeby, z fascynacji tematem bądź osobą, z inspiracji rzeczywistością. Moje zainteresowanie coachingiem wynikało z eliminacji przekonań, doświadczeń, osądów i przesądów, które były pomiędzy mną a słowem coach.
Kiedy skończyłam studia podyplomowe z Porozumienia bez Przemocy, to poczułam, że to co zaproponował Marshall Rosenberg staje się powoli moją filozofią życiową i że bardzo chcę mieć tego więcej. Zaczęłam więc poszukiwać kursów i podyplomówek, które miały w opisie tajemny skrót NVC (ang: Nonviolent Communiacation). Po paru dniach przemierzania bezkresu internetu wytypowałam trzy: mediacje, trenerstwo i coaching.
Moja radość z tak krótkiej listy wyboru była intensywna, ale bardzo krótkotrwała. No bo w końcu, którą drogę wybrać jak wszystko jest ciekawe? Najlepiej wszystkie, ale na to na szczęście nie pozwolił mój pragmatyczny mózg i stan konta w banku. Przystąpiłam do szukania za i przeciw dla każdego kierunku. Odbyłam szereg burzliwych dyskusji we własnej głowie. W końcu, żeby nie zwariować wybrałam dwie osoby do grupy wsparcia, co do których miałam przekonanie, że mnie usłyszą i nie będą narzucać swojego zdania.
Nie radziły, wysłuchały, przypomniały moje schowane głęboko talenty i z tych wspólnych dywagacji wyszedł coaching. I zrobiło się skomplikowanie, bo coaching w moich rankingach był zdecydowanie ostatni. Cóż było robić? Odpuściłam temat wychodząc z założenia, że ja przecież nic nie muszę. Nie wybieram, nie idę, nie chcę- powiedziałam sobie i rozsiadłam się w błogim spokoju przed ekranem, żeby wrzucić posta na fundacyjny Fanpage. I gdy już miałam zgrabnie umieścić tam pare zdjęć, niespodziewanie wyświetliła mi się informacja, że jedna z moich ulubionych trenerek NVC uruchamia swój autorski kurs coachingowy oparty na empatii.
Poczytałam, podzwoniłam, popytałam. Coaching w mojej tabelce zwanej potocznie „którędy” przesunął się niespodziewanie na pierwsze miejsce ex aequo z mediacjami. Poczułam ciężar świata na ramionach i zero lekkości w duszy, a ponieważ bardzo nie lubię takiego stanu, postanowiłam podjąć decyzję natychmiast.
– To co ja mam wybrać? - wkurzona zapytałam męża.
– No jak to co? - odparł ze spokojem mąż. - Zrób coaching bo i tak go robisz od lat. Wszyscy chcą z tobą rozmawiać, aż czasami trudno się dopchać. A potem sobie zrobisz mediacje.
Dłużej już nie myślałam. Wybrałam coaching myśląc, że wszystko cudownie ogarnęłam.
Aż przyszedł pierwszy dzień warsztatów. Usiadłam w sali z 18 innymi osobami. Zaczęłam uważnie słuchać o czym jest ten coaching, jakie kompetencje są wymagane, co dobrze jest wiedzieć, jak należy prowadzić sesje itp. Rozejrzałam się nerwowo po sali i stwierdziłam ze zgrozą, że ja tu kurczę nie pasuję. To nie dla mnie. W co ja się znowu zaplątałam? Kasa wydana, ileś godzin nauki przede mną, a tu takie wielkie NIE w głowie! Powlokłam się załamana do domu mówiąc sobie, że jakoś dobrnę do końca kursu, bo innego wyjścia nie widzę.
Następnego dnia w minorowym nastroju weszłam do sali chwilę przed rozpoczęciem zajęć. Nie było nikogo tylko prowadząca trenerka radośnie tańczyła na środku.
– Chodź potańczyć - rzuciła w moją stronę. - słyszałam tę piosenkę w radio i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie poskakać chwilę.
Do tego rodzaju wariactwa nie trzeba mnie długo namawiać. Za chwilę dołączyli inni. Poczułam, że jakaś część mnie zaczęła się cieszyć, że tu jest. Endorfiny gdzieś głęboko ukryte zaczęły docierać do mojego mózgu. Gdy zaczęły się zajęcia i ćwiczenia w parach, poczułam, że moje przekonanie „to nie dla mnie” zaczęło się trochę rozpuszczać. A gdy po którymś ćwiczeniu usłyszałam pytanie od prowadzących „No i jak wam było w waszej pierwszej sesji coachingowej?”, to odpowiedziałam sobie - super! Nie widziałam, że to tak właśnie wygląda. Może jednak ten coaching jest dla mnie?
Made with by Tau Ceti
Fioletowy Most
Nr konta:
68109018700000000504027477
Agnieszka Lewandowska
agnieszka@fioletowymost.pl
797 456 081