Byłam wychowana w kulcie pracy. Praca to była podstawa wszystkiego. Dawała sens, poczucie własnej wartości, znajomych, kasę. Bez pracy to człowiek był niekompletny. Widziałam mojego dziadka pracującego po 12 godzin dziennie i moją mamę wychodzącą z domu na pierwszy autobus i wracającą jednym z ostatnich.
I ja zaczęłam pracować na etat będąc jeszcze na studiach. Dzięki wyrozumiałemu szefostwu udawało mi się łączyć zajęcia na uczelni z ośmioma godzinami w biurze. Z czasem było tylko „lepiej”. Odezwały się geny i praca od rana do nocy upomniała się o mnie.
Czy byłam szczęśliwa? Oczywiście, że tak. Przecież to było dla mnie naturalne jak powietrze. Pracować trzeba i basta. Na początku trzymała mnie przy życiu potrzeba rozwoju, uczenia się. Potem pojawiła się ogromna chęć pomagania innym, wspierania ich, piękno pracy zespołowej, poczucie bezpieczeństwa finansowego i przekonanie, że jestem niezbędna. I może pracowałabym w tym systemie nadal, gdyby ten właśnie system mnie nie wypluł jak zużytą część.
Pewnego dnia zostałam bez pracy. Dzieci w szkole, mąż w biurze, za oknem świat, w którym każdy gdzieś tam zmierza, a ja na kanapie. W ciszy. Gdy sięgnęłam po telefon, to ze zgrozą stwierdziłam, że tam na każdym kroku duch pracy. Czy ja przez te wszystkie lata miałam jakieś życie, inne niż biuro i dom? I innych znajomych, niż korporacyjni?
Myślałam, że to będzie trudny moment nowej rzeczywistości, że się pogubię sama ze sobą przyklejona do masy nabytych latami przekonań. Większość osób wokoło była jak wyrzut sumienia, bo… pracowała. I niby nie podejmowanie wielogodzinnej harówki było moim wyborem, to jednak pytania w stylu „co robisz?” wywoływały u mnie panikę i skręt kiszek. Czasem okazało się jednak, że to był niełatwy, ale jednak wspaniały moment. Uczyłam się w życiu nie robić nic. Tak przez chwilę. Z troski o siebie. To jest umiejętność, która była dla mnie nie lada wyzwaniem, bo wymagała pożegnania masy szkodliwych poglądów. Zaczęłam powoli puszczać w niepamięć zdania, które wywoływały we mnie poczucie winy lub wstydu. Na pierwszy ogień poszły, że zajęcia domowe to lekka praca, że ciepły obiad musi być, że ja to zrobię najlepiej… Potem walczyłam z odpowiednią budową zdań zastępując „muszę” i „powinnam” czasownikiem „chcę”. I tak zaczęłam chcieć zamieść podłogę, bo lubię chodzić boso, a piasek przyklejający się do stóp mnie denerwuje. I zaczęłam nie chcieć rozładowywać zmywarki, bo wolałam poczytać.
Doszłam dzisiaj do takiego momentu, że mam wewnętrzne przekonanie, że nie robienie nic jest błogosławieństwem dla ciała i dla ducha. Siadam sobie czasami w swoim własnym towarzystwie i chłonę świat. Raz jest to domowa cisza, a innym razem – śpiew ptaków w parku. Raz słońce, które oświetla przez okno stół, przy którym piję herbatę, a innym razem jest to zimny wiatr, który mnie przeszywa, gdy czekam aż mój pies powącha każde źdźbło trawy na skwerze.
A praca? Praca mnie znalazła. Ale teraz jest jakąś częścią mojego życia, nawet jeśli od czasu do czasu zachłannie zagarnie dla siebie cały weekend. Lubimy się.
Made with by Tau Ceti
Fioletowy Most
Nr konta:
68109018700000000504027477
Agnieszka Lewandowska
agnieszka@fioletowymost.pl
797 456 081